Zapraszam do przeczytania bardzo ciekawej rozmowy jaką odbyłem z Arlettą Lirą przy okazji konkursu marki Geberit ,,Projekt Łazienki 2023”. Wywiad stanowi swego rodzaju podsumowanie dwudziestu pięciu lat mojej pracy jako architekta.
Fotografia to jedna z moich najważniejszych pozazawodowych pasji. Obok podróży w odległe, rządzone przez dziką naturę, rejony. Te nocne pejzaże znad Biebrzy mają w sobie tajemniczość. Nie retuszowałem ich. Miejsce jest tak niesamowite, dlatego mnie urzekło. Poprzez fotografię wyraża się moja część „romantyczna”. Natomiast jako projektant jestem przede wszystkim rozważny (śmiech). Wieczorami wycinam i sklejam pociągi z papieru, ale w dzień pozostaję inżynierem. Bauhaus jest mi więc bliski. To szkielet, na którym bazują wszyscy architekci. Kształcono tam nie tylko teoretycznie, lecz także warsztatowo. Zaprojektowane krzesło czy szafkę należało wykonać. Taki właśnie styl pracy preferuję. Lubię być blisko materiału, dotknąć go, zrozumieć. Projektuję meble i byłbym w stanie fizycznie je wykonać.
Lubię prymitywną mechanikę. Z czasów, kiedy urządzenia były nieskomplikowane. To właśnie na lokomotywach, które były szczytem możliwości techniki przełomu XIX/XX wieku, opierał się postęp techniczny. A także, na przykład, na latarniach morskich, których tu jeszcze nie ma, ale niedługo się pojawią. Wiąże się z nimi romantyzm: światła, mgły, klify, za którym stoi jednak konkretna inżynierska wiedza.
XIX – czy XX – wieczny inżynier nie wspierał się designerami czy stylistami. W tych maszyneriach zawarł całą swoją wiedzę i zarazem wrażliwość na piękno. Urządzania te są utylitarne, ale i ładne na swój sposób. Stanowią dla mnie esencję inżynierii, na którą nie składają się same tylko cyferki i obliczenia, lecz także wrażliwe patrzenie na świat. Przy czym moja osobista wrażliwość skłania mnie do szukania bardziej organicznych skojarzeń. Natura stanowi dla mnie najważniejsze źródło inspiracji.
Znam wielu architektów, którzy projektują ultra minimalistycznie. Śledzę z uwagą ich projekty i niektóre bardzo mi się podobają. Poruszam się jednak w obrębie własnej wersji minimalizmu. Jeśli oni definiują siebie jako „miejskie zwierzęta” to ja jestem stworzeniem z lasu czy może z tundry, bo najlepiej czuję się na Północy. Chyba stąd ten „organiczny minimalizm”. Po prostu. Przyroda nie zmodyfikowana przez człowieka robi na mnie kolosalne wrażanie. Staram się „chwytać” takie miejsca i zapamiętywać, bo będzie ich coraz mniej. Odpoczywam w ciszy. Słucham wiatru, morza, dźwięków, jakie wydają ptaki i inne zwierzęta. Na Północy siłą rzeczy ludzi jest mało. Mam na myśli nie tylko Spitsbergen – moją wielką fascynację – ale też na przykład Wyspy Owcze, które poruszyły mnie swoją prostotą i naturalnością. Unikam hałasu, nie tylko dźwiękowego, także zanieczyszczenia światłem. Uwielbiam miejsca, w których nie ma sztucznego oświetlenia.
O tak. Bardzo. Usłyszeć, co w tobie woła, jakie masz deficyty. Na co dzień mam wszystko, mogę sobie zjeść, wypić, kupić, obejrzeć. Ale kiedy trafiam w miejsce, w którym mam mało albo nie mam nic, dopiero wówczas widzę siebie w tym ogołoceniu. Kiedyś jeździłem w Bieszczady, teraz mam Spitsbergen, takie „światowe Bieszczady”. Mocniejsze wrażenia, ale tak naprawdę podobne. Nawet tratwy na Biebrzy, którymi się płynie kilka dni bez dostępu do cywilizacji to z jednej strony ucieczka od hałasu przestrzennego, dźwiękowego i świetlnego, a z drugiej sposób na usłyszenie siebie bardziej. Ja tego potrzebuję. Zbieram w sobie obrazy, które potem przetwarzam. Na przykład na wnętrza, do których staram się wnieść dobrostan, jakiego sam doświadczam obcując z minimalistyczną w swej prostocie naturą.
Próbuję. Nie wiem, czy mi się udaje. Niech to ocenią ci, którzy używają tych wnętrz. Mam wrażenie w dzisiejszym świecie wszystko musi być „bardzo”. Tymczasem ja jako projektant niezmiennie stosuję się do powiedzenia – nie pamiętam czyjego autorstwa – że wszystko powinno być tak proste jak się da, ale nie bardziej. W internecie codziennie oglądamy efektowne zdjęcia wnętrz, ale nie myślimy o tym, że nie wszystko to, co pięknie wygląda na Instagramie nadaje się do mieszkania. Koncentrujemy się zbyt mocno na wzroku, zapominając o innych zmysłach. Ostatnio odkryłem na nowo dźwięk w architekturze. Element często pomijany. Mówimy o dotyku, fakturze: ciepłe, zimne, szorstkie, gładkie. O zapachach też rozmawiamy. Ale dźwięk?! Podczas gdy komfort dźwiękowy jest dla człowieka równie istotny jako komfort świetlny. Dbam o to, żeby w mieszkaniu były zawsze zasłony, lub inne miękkie formy, które powodują brak pogłosu, z którego istnienia nierzadko nie zdajemy sobie sprawy.
Dotykasz ciekawej rzeczy czyli projektowania w zgodnie z sumieniem. W ramach takiego podejścia ja na przykład staram się używać naturalnych materiałów: kamienia, drewna. Wydają one inne dźwięki, inaczej pachną, inaczej się starzeją. Niektórzy się boją, że brzydko – drewniane blaty w kuchni się porysują, może nawet zgniją? No to się trochę „popsują”! Naturalność oznacza zmianę. Ja wybieram taką drogę. Zawsze też dbam o to, żeby lista produktowa w moich projektach była krótka. Jeżeli używam drewna to zwykle jednego gatunku i w jednym odcieniu. Jeśli płytek to lubię, żeby w całym mieszkaniu miały jeden numer katalogowy. Lampy sufitowe wybieram najchętniej z tej samej kolekcji. W ten sposób ograniczam niepotrzebne bodźce. Usłyszałem kiedyś od klientki: „Myślałam, że pan mi zaprojektuje coś ekstra, a to jest takie zwyczajne”. Życie jest zwyczajne. Projektuję wnętrza do życia, a nie „wodotryski”. To, co dzisiaj jest fajerwerkiem pojutrze będzie stare. Wysoka moda we wnętrzach szybko się starzeje. Jestem architektem, który projektuje na lata i szuka w architekturze humanizmu. W moim projektowaniu chodzi o to, aby w jego centrum był człowiek, a nie fajerwerki. Zależy mi na tym, żeby tworzyć wnętrza funkcjonalne. Takie, w których ludzie dobrze się czują i które jednocześnie dotykają istoty piękna, dlatego zachwycają mimo upływu lat.
W pełni profesjonalnym, dyplomowanym architektem zostałem wprawdzie nieco później, ale to prawda, że dokładnie ćwierć wieku temu zacząłem wykonywać pracę projektanta i założyłem własną pracownię. Początki mojej kariery są nieodłącznie związane z firmą Koło. 25 lat temu odbyła się bowiem pierwsza edycja Konkursu Koło ,,Projekt Łazienki”, który w tym roku zmienił nazwę na Konkurs Geberit. Byłem wówczas na trzecim roku studiów. W konkursie wziąłem udział w ramach projektu semestralnego. Profesor Stefan Westrych, który projekt prowadził, wpływał na niego świadomie w sposób bardzo ograniczony. Rzeczywiście był więc tworzony etycznie, bez ingerencji z zewnątrz. No i tak wyszło, że dostałem wyróżnienie.
Pamiętasz temat konkursowy?
To była zupełnie teoretyczna łazienka, projekt studyjny. Bez jakichkolwiek dyskusji na temat realizacji, osadzenia w rzeczywistości. Taki bajkowy konkurs. Łazienka dla Łazienki. Co dawało możliwość projektowania tak, jak się lubi. Powstały różne, dziwne projekty. Mój został zauważony i zaproszono mnie na rozmowę w sprawie współpracy projektowej. To był właśnie przyczynek i zarazem konieczność założenia pracowni. Potem przez wiele lat byłem związany z Koło jako projektant ekspozycji i stoisk targowych. Współpraca dla mnie bardzo rozwojowa, bo miałem ułatwiony i przyspieszony dostęp do wiedzy materiałowej, którą zdobywa się na ogół żmudnie.
No tak, zostałem „panem od łazienek” (śmiech).
Mistrzem od łazienek!
Łazienka jest trudnym tematem. Poza estetyką nakładają się tutaj na siebie zagadnienia związane z wiedzą inżynierską i ergonomią. Projekty łazienki oraz kuchni są mocno technologiczne, wymagają szczególnej dokładności, gruntownej wiedzy. W pewnym momencie ta specjalizacja okazała się dla mnie jednak pułapką podobnie jak piekłem dla aktorów są role charakterystyczne. Pojawiały się pytania czy poza łazienką umiem zaprojektować na przykład kuchnię (!). Dużo czasu zajęło mi odczarowanie opinii o mnie jako o „panu od łazienek”. Ja przecież zawsze byłem po prostu „panem od projektowania mieszkań”, a fakt, że potrafiłem robić bardzo dobrze łazienki nie ograniczał mnie twórczo w żaden sposób.
Moje pokolenie, które wyszło z mieszkań w bloku miało w głowie taki podział: salon jest miejscem, gdzie się siedzi, odpoczywa, spędza czas. Kuchnia to strefa techniczna, a łazienka sanitarna. Nie wchodząc w szczegóły – robi się tam to, co się robi i wychodzi. Dodatkowo w łazience, na 4 metrach kwadratowych, stała jeszcze pralka, zajmując jedną czwartą powierzchni. To był punkt wyjścia, który trzeba było w sobie stłumić, żeby zrozumieć, że łazienka jest miejscem relaksu i wytchnienia…
No tak! Łazienka wyszła na salony. I to często w sensie dosłownym! Otwarta na sypialnie, czy nawet na pokój dzienny nikogo dzisiaj nie dziwi…
To prawda. Projektanta przeżycia i kreatora wrażeń. Ale to dotyczy całej dyscypliny projektowania wnętrz. Myślę, że zawsze tak było tylko my jako społeczeństwo musieliśmy do tego dojrzeć. Na nowo odkryć, że architekt wnętrz to nie jest człowiek, który „zaprojektuje” kolor ścian czy kształt mebli, ale taki, który zrealizuje oczekiwania klienta, co do sposobu korzystania z przestrzeni, w której mieszka. Tak postrzegam swoją rolę.
Jest kluczowy! Jako architekt zawsze pracuję na kontekście. Jest nim przede wszystkim inwestor ze swoimi możliwościami fizycznymi, intelektualnymi, pragnieniami, doświadczeniami, lękami. Kolejnym kontekstem jest miejsce, w którym projektuję. Zabytkowy loft, supernowoczesny apartamentowiec czy drewniany domek. Każdy narzuca sposób, w jaki się do niego odniosę. Co nie oznacza, że do nowoczesnego wnętrza nie mogę wprowadzić na przykład starych, drewnianych belek czy tradycyjnej góralskiej snycerki, jeśli wynika to z kontekstu. Nie budując przy tym iluzji starej chałupy w apartamencie. Nie mam potrzeby wypierania się swojej współczesności. Nie o to mi chodzi, żeby tworzyć skansen czy muzeum w nowym mieszkaniu, w nowoczesnym budynku, w czasach, w których mamy dostęp do technologii, które jeszcze kilka lat temu w ogóle nie istniały. Chodzi raczej o dialog ze wspomnieniami, z sentymentami. A to wymaga wykonania niemałej pracy. Rozmów prowadzących do zrozumienia drugiego człowieka. Tego, jak ten człowiek chce żyć. Klient, który nie potrzebuje takiej głębszej analizy – nie przyjedzie do mnie. Ale jeśli ktoś pragnie odpowiedzieć sobie na pytanie kim jest w swojej przestrzeni i co ona dla niego znaczy; przemyśleć to wraz ze mną i znaleźć najwłaściwsze środki, wówczas taki projekt ma szansę przerodzić się we wspólną przygodę.
Prawda? To jest właśnie myślenie studenta trzeciego roku z początku naszej rozmowy…
…który w tobie nadal żyje?
Trochę tak!
Bo tak naprawdę to… po co ja to robię? Oczywiście, mam rodzinę, ZUS i tak dalej. Natomiast jeżeli chcę być zadowolony z tego, co robię to musi być w tym coś więcej. Pieniądze są tylko środkiem, jak sama nazwa wskazuje. Jak nie mam nic na koncie to jest „brak środków”, a nie „brak celów”. Cele mam inne.
Porzuciłeś swoje „ego architekta”?
Mam swoje „ego architekta”! Wielgachne, przerośnięte (śmiech). Natomiast wydaje mi się, że ważne jest nie to, żeby go nie mieć, tylko żeby korzystać z niego mądrze. Bo ego jest też siłą napędową. Kiedy wierzę, że jestem sprawczy, że jestem w stanie przeforsować pewne rzeczy i o nie walczyć. Jeżeli tego ego nie mam to boję się rozmawiać z klientem o rzeczach ważnych dla mnie i projekt z definicji skazany jest na porażkę. Nie ja ciągnę ten wózek tylko on jedzie gdzie chce.
Ależ tak! Przy czym moją powinnością zawodową jest wydobyć esencję klienta, pokazać go we wnętrzu. Naturalnie kawałek mnie też tam pozostanie. To zawsze jest mały dramat. Pukanie do drzwi. Wchodzę i czuję, że wnętrze już nie jest „moje”. Powstawało miesiącami, znam każdy jego skrawek. Zostawiam tam emocje: nerwy, złości, radości. A potem wychodzę i idę dalej. Dla mnie to nie tylko zlecenie, a część życia. W tym życiu zdarzyły się różne rzeczy; ktoś się urodził, ktoś umarł, gdzieś pojechałem, czegoś się dowiedziałem. Projekt w tym czasie powstawał i moje wspomnienia też są w nim zapisane. Inaczej nie umiem. Nie chcę podchodzić mechanicznie do swojej pracy.
Dla kogo są ekskluzywne projekty z pracowni Tryca?
Ekskluzywne czyli niedostępne dla wszystkich. Innymi słowy: dostępne dla tego, kto projekt zamawia. Szyte na miarę. A jaka jest miara? No taka, jaką zdejmę. Jeden potrzebuje mieć dużo światła, drugi intymność i przytulność, trzeci przede wszystkim dobrą akustykę w mieszkaniu. Po to są te rozmowy. Dla mnie na szczęście, dla klientów niestety, bo to jest trudne. Muszą się otworzyć, co wymaga czasu. Dlatego jeden projekt robi się dwa miesiące, a drugi pół roku. Bo ludzie mają różne potrzeby.
Ha, ha, ha! Ja mam swoje cele. Chciałbym zrobić tam zdjęcia, chciałbym, żeby były dobre, chciałbym się nimi chwalić, co nie wyklucza się z celami inwestorów. Ponieważ jestem zadowolony wówczas, gdy projekt zostanie zrealizowany zgodnie ze sztuką czyli jest funkcjonalny, wygodny, estetyczny, respektujący współczesne trendy. Dla mnie najważniejsze to ukończenie go w zgodzie z inwestorem. To są moje cele podstawowe. Chciałbym też żyć godnie z mojej pracy. Są klienci, którzy to rozumieją…
Nie boję się jej. Architekt Robert Majkut na otwarciu gali Stowarzyszenia Architektów Wnętrz podkreślił, że sztuczna inteligencja operuje tym, co już jest. Kompiluje rzeczy istniejące. A człowiek, który projektuje, tworzy coś, czego jeszcze nie ma. Dopiero w kolejnym kroku ktoś z tego skorzysta, ale to już będzie siłą rzeczy wtórne.
Bycie jurorem to trudne zadanie. Odpowiedzialne i wymagające dużej pokory wobec tych, których się ocenia. Bo kimże ja jestem, żeby komuś mówić, że to jest dobre czy niedobre? Nie czuję się tak mądry, wykształcony, rozumiejący świat, żeby chcieć to robić. Natomiast uważam, że jest potrzebne i dlatego przyjąłem propozycję dołączenia do znamienitego jury. Konkursy są potrzebne. Pozwalają się zmierzyć ze sobą i ze światem. Pokazać coś, co uważasz za wartościowe, w jakiś sposób cenne i sprawdzić, czy świat też to tak odbiera. Oceniając prace konkursowe „Projekt Łazienki 2023” nie będę zadawał sobie pytania czy one mi się podobają tylko czy w jakiś sposób zmieniają świat, wpływają na niego pozytywnie. Warstwa estetyczna jest zmienna. Natomiast istnieją wartości uniwersalne jak funkcjonalność, rzetelność wykonania, odniesienie do kontekstu. To są jakości mniej lub bardziej mierzalne. Dochodzi do tego warstwa ekologiczna, rozmowa na przykład o wstępnym oczyszczaniu ścieków, które będą mogły ponownie trafić do środowiska. Jako juror czuję się mocno onieśmielony, ponieważ jurorką jest też między innymi profesor Ewa Kuryłowicz, która na pierwszym roku architektury wykładała mi projektowanie. Pierwsze projekty w życiu robiłem właśnie pod jej okiem i jestem jej bardzo wdzięczny za te doświadczenia. Pokazała mi, że projektowanie to nie jest rzecz błaha. Uświadomiła odpowiedzialność za miejsce i użytkownika. Pamiętam te ciągłe pytania, które dzisiaj sam sobie zadaję przy każdym projekcie: kto będzie z tego korzystał, w jaki sposób, czy będzie się dobrze czuł w tej przestrzeni? Może mieć na przykład chory kręgosłup i nie móc się schylać…
Pierwszą książką, którą przeczytałem na studiach było „Projektowanie Uniwersalne” pani profesor Kuryłowicz. Pamiętam zajęcia praktyczne, w wielopiętrowym budynku na Koszykowej. Jeden z nas miał się dostać do biblioteki, drugi do sali wykładowej na pierwszym piętrze, trzeci jeszcze gdzie indziej. Wszyscy zostaliśmy uzbrojeni w wózki inwalidzkie, na których mieliśmy się poruszać. I nagle okazało się, że dotarcie wózkiem na pierwsze piętro, gdzie nie było windy to rzecz niemożliwa. Do biblioteki wjechać też się nie dało, bo zabrakło trzech centymetrów szerokości w drzwiach. To była bardzo poważna lekcja, która została we mnie bardzo głęboko do dzisiaj.
Sentymentalnie obejmuję spojrzeniem to, co się wydarzyło. I podoba mi się to. Równocześnie cały czas się uczę. Im dłużej idę drogą projektanta, tym więcej odkrywam nowych tematów, które chciałbym zgłębić, zrozumieć, zrealizować. Natomiast z wiekiem coraz bardziej radykalizuję się projektowo. Myślę, że dobrze jest mieć własną niszę. Odkryłem dla siebie jakiś czas temu projektowanie minimalistyczne z organiczną posypką i w nim się odnajduję. Ale potrzebuję do tego rozmówcy. Taki dialog wymaga otwarcia, przełamania bariery intymności. Prawdziwe projektowanie zakłada postrzeganie człowieka w całej jego zmienności. Staram się spoglądać na wnętrze z perspektywy przyszłości jego użytkowników. Kiedy byłem mały, bawiłem się żołnierzykami. Budowałem im okopy.
W dorosłym życiu mam ekipy montażowe – „żołnierzy”, którzy sami stawiają konstrukcje. Ale w warstwie kreacyjnej nadal czuję się jak ten chłopiec. Za każdym razem porusza mnie moment przeradzania się koncepcji w realną formę. Co jest z jednej strony bardzo satysfakcjonujące, a z drugiej nieodmiennie stresujące. Bo za tym idą duże pieniądze i duże emocje. Wszystko jest tak naprawdę duże. I bardzo poważne. Ale radocha z tego jest taka sama jak w pierwszych latach po studiach. Po tych 25 latach nadal lubię projektować!